Archiwum zapytań ofertowych

Zapytania ofertowe

Wysokie Obcasy

Zmieniłam swoje życie dla niej. Byłam gotowa wstawać w nocy sto razy, tulić ją, pocieszać, trzymać za rękę, przygotowywać się na śmierć. Ale kiedy usłyszałam, że moja mama ma ochotę na seks, szczęka mi opadła.

- Czy dziś są modne halki? Wiesz, pod sukienkę - pyta Zofia.

Jagoda, która kroi właśnie ogórki na mizerię, odwraca się do matki. I robi taaakie oczy.

- No co się tak dziwisz? - mówi Zofia.

- Ale mamo, dlaczego chcesz o tym rozmawiać?

- Nie rozmawiać, tylko się poradzić.

- Mamy szczerze rozmawiać? Najszczerzej?

- No jasne.

- Chyba wszystko jedno, w co ubierzesz się do trumny.

- Do jakiej trumny?!

Teraz Zofia robi taaakie oczy. Bo prawda jest taka, że ona wcale nie o trumnie myślała.

- No to o czym ty mówisz, mamo?

- Poznałam mężczyznę. W internecie. I spotkam się z nim. A pytam cię tak na wszelki wypadek. Wiesz, gdyby coś...

- Przecież ty umierasz, mamo!

- No, teraz to mnie wkurwiłaś.

- Ty klniesz?!

Jagodzie szczęka opada

W październikową środę, w ubiegłym roku, Jagoda (ma 36 lat, jest ekonomistką, od dwóch lat na wychowawczym) odebrała matkę Zofię ze szpitala. Zanim z niego wyszły, Jagoda rozmawiała z lekarzem. Pan doktor, mądry i czuły, lekarz onkolog z Krakowa, tłumaczył Jagodzie, jak ma się matką opiekować. A więc powinna: przestrzegać diety, nie żeby karmić mamę tylko marcheweczką i pietruszeczką, bo czasem może być kotlecik, byle z kurczaczka; poza tym powinna wyprowadzać mamę na spacerek raz dziennie (naprawdę tak powiedział - "wyprowadzać"); kupić pampersy dla dorosłych, bo nigdy nie wiadomo, kiedy "to" się stanie ("jak mamusie przestają panować nad odruchami, a wtedy córcie nigdy nie pamiętają o pampersach i tylko wydzwaniają na pogotowie, pytając, co robić i czy to nie jest już koniec; wszyscy się stresują, a po co stresik?"). Poza tym: pilnować godzin podawania leków, zapewnić spokój i ciszę; spełniać zachcianeczki, oczywiście w graniach przyzwoitości.

Jagoda: - I kiedy usłyszałam, że moja mama ma ochotę na seks - ona, umierająca na raka, której zostało dziewięć miesięcy - szczęka mi opadła. Zmieniłam swoje życie dla niej, pod nią ułożyłam je na nowo. Byłam gotowa wstawać w nocy sto razy, tulić ją, pocieszać, trzymać za rękę, przygotowywać się na śmierć. A mama oświadcza, że śmierć, owszem, ale może nie teraz, nie jutro. Z jednej strony to cudowne, że tak się rwała do życia; z drugiej - ten jej pęd wydawał mi się taki niestosowny (no dobra, niech będzie wprost: popęd). Po tej rozmowie w kuchni mama zrobiła mi awanturę, że chcę ją pogrzebać za życia; krzyczała, że ona ma plany. Potem była rozmowa o seksie, że niby co ja do niego mam. No, nic nie mam. Jak tłumaczyć choremu na raka, że pewnych rzeczy już nie wypada robić?

Jagoda obdzwoniła znajomych mamy ze szpitala, a właściwie ich rodziny (zaprzyjaźniła się z nimi). Pani Barbara, której ojciec umierał na raka (osiem miesięcy życia, ale stan bardzo, bardzo przyzwoity; w zasadzie bez bólu i objawów), zaczęła opowiadać, jak z ojcem nie może dojść do ładu. Ten ojciec stał się taki roszczeniowy, przychodzą mu do głowy przedziwne pomysły.

Barbara zaczyna wietrzyć

Na przykład, ojciec chciał zorganizować imprezę.

Z alkoholem.

Wino, piwo, wódka - wszystko jedno.

Zaprosiłby znajomych. Byłoby wesoło, ale przecież nie chodzi o popijawę. Zresztą - z kim miałby się upijać? Z tymi 70-latkami, którzy tracą trzeźwość od samego wąchania wina?

Niestety, Barbara (42 lata, nauczycielka w jednej z krakowskich podstawówek) nie dała się przekonać. Argumenty miała mocne.

Barbara: - Nie po to tata przeszedł dwie chemie, żeby teraz się truć alkoholem. Nie po to stawialiśmy go na nogi! Alkohol mu zaszkodzi. Ja drżałam o każdy dzień, każdy dzień był walką o niego. A on to tak bagatelizował!

Milczeli do siebie tydzień. Ona odliczała mu lekarstwa (pigułki w wielu kolorach, kształtach, szybko i wolno rozpuszczalne), a on grzecznie je łykał. Wygrzebywał je z jej otwartej dłoni. Mówili sobie "dzień dobry" i "dobranoc". Ona go pytała, czy czegoś nie potrzebuje, on odpowiadał, że nie. Każde pochowane w swoim pokoju.

Któregoś dnia, dwa miesiące temu, zauważyła, że zgasł. Oczywiście wiedziała, że będzie gasnąć, bo rak to rak - twarzy nie rozpromienia, sił nie dodaje, blaskiem człowieka nie oblewa. Ale to było jakieś takie inne gaśnięcie. No to uznała, że ojciec musi z domu wychodzić.

Tatę na wózeczek, nogi taty okryte ciepłym kocem i rundka po parku. Częściej wietrzyła w pokoju ojca. Nie ma to jak świeże powietrze - człowiek się nawdycha i od razu chce mu się żyć. W końcu zapytała tatę, czy mu lepiej.

- Lepiej to już było - powiedział Bronisław.

- A co ja mogę zrobić dla ciebie? - dopytywała.

- Pożyć bym chciał.

- A to nie żyjesz?

- Jakoś nie mam takiego poczucia.

- Coś złego robię?

- No popatrz na ten mój pokój. Na stoliku przy łóżku leki, na fotelu ze trzy koce, niegryzące prześcieradło na łóżku. Różaniec na półce. A właściwie trzy. Skąd one się tam wzięły?!

- A to nie są twoje?

- Nie są.

- Muszą być twoje.

- Powiem ci, skąd się tu wzięły. Co jakaś ciotka twoja mnie odwiedza, to mi wpycha różaniec do ręki.

- To z dobrego serca.

- Gówno tam, z dobrego. Mam leżeć, modlić się i umierać. A mnie żyć się chce.

- Tato, tatusiu... - Barbara już się rozkleiła.

- Ile dał mi lekarz?

- Osiem miesięcy.

- A ile już od tego czasu minęło.

- Dwa.

- No to daj mi te sześć. Jak je przetrzymam, to będziesz mogła robić ze mną, co chcesz. Położę się do łóżka i umrę.

Doktor Teresa tłumaczy, prozą i poezją

Doktor Teresa Weber, anestezjolog i specjalistka od medycyny paliatywnej (pracuje w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie, jest tam sekretarzem komisji etyki), zna te córki, synów, synowe, zięciów, ciotki, siostrzenice... (to ci, którzy opiekują się swoimi bliskimi, śmiertelnie chorymi). Zna ich bardzo dobrze. Są kochani. Biorą bliskich do domów, bo nie wyobrażają sobie, że mogliby oddać ich do hospicjum. Starają się. Czuwają. Odgadują potrzeby chorych (zanim chory pomyśli, że chce mu się pić, to ta córka już stawia szklankę z wodą obok łóżka). Chuchają i dmuchają. Nieba przychylają. Gwiazdkę z tego nieba by dali.

Weber: - A wyżyć życia do końca nie dadzą. Więc co robią ci nasi chorzy? W czasie swojego odchodzenia wołają o życie, bo ono wciąż warte jest przeżywania. Codziennie, tu i teraz. Najważniejsi są nasi pacjenci i ich scenariusz w czasie śmiertelnej choroby. Ktoś kiedyś powiedział, a ja powtarzam, że medycyna hospicyjno-paliatywna ma oferować możliwie najnormalniejsze życie w nienormalnej sytuacji umierania.

Dr Teresa, która żegnała już tysiące swoich pacjentów i która robi wszystko, żeby ich nic nie bolało, zawsze rozmawia ze swoimi chorymi. Pyta, o czym marzą, czego chcą, co po nocach im się śni. Odpowiadają, że do fryzjera chcą pójść, włosy zafarbować, trwałą zrobić ("byle nie tak jak ostatnim razem, że po miesiącu znów wiszą strąki, pani doktor"). Że napić się chcą wódki. Zjeść coś niezdrowego, zrobić coś głupiego i potem tego żałować ("jak człowiek, po prostu jak człowiek, pani doktor"). Na zakupy iść i wydać pół tysiąca w jednym sklepie. Mówi im: "Róbcie, przecież żyjecie". Oni na to: "Ale rodzina taka uparta; grozę śmierci sieje dookoła".

Więc musi tłumaczyć rodzinie, najpierw poezją: marzenia mają wielką moc, życia nie przedłużą (chociaż wcale nie jest tego taka pewna), ale liczy się jakość życia, które zostało; trzeba odchodzenie celebrować. Potem prozą: nie można zaczynać żałoby jeszcze przed śmiercią, człowiek chory to nie jest trup. Bije mu serce? Bije. To niech mu bije do różnych spraw, do małych i dużych. Położycie waszych bliskich do łóżka, wepchniecie im różaniec do ręki, to umrą. Chcą się upić raz jeszcze? Niech się upiją. Kac na drugi dzień ich nie zabije. Zresztą czym jest kac w porównaniu z rakiem?

I jeszcze mówi o hospicjum. Że tam chorzy żyją. Mogą się napić piwa. Tak, mają piwo w lodówce. Mrozi się na wszelki wypadek. Czyli na okoliczność taką, gdyby komuś zachciało się piwa - pielęgniarka przyniesie. Zapalić też można. Dlaczego nie? Od jednego papierosa ten, kto ma raka, umrze szybciej? Bzdura jakaś. Kosmetyczkę mają w hospicjum, która zrobi makijaż, bo niby co? Kobiecie z nowotworem nie wypada być wyszminkowaną? W karcioszki można zagrać w hospicjum. Przed komputerem posiedzieć i gołe baby pooglądać.

A w domu nic nie wolno. Nie wypada.

Lekarz pyta tylko, czy mama zostawiła adres tego mężczyzny

W życiu swoim 62-letnim do komputera Zofia nie usiadła ani razu. I nagle proszę, wnuczek (dziewięciolatek) pokazał jej laptop, przeszkolił, wytłumaczył. Babcia w godzinę była wyedukowana. W komputerze poznała Michała, prawie rówieśnika. Spotkali się gdzieś na czacie. Pogadali raz, drugi, trzeci. Polubili się, może nawet coś więcej. W końcu on do niej: "A może byśmy tak się spotkali? Pani z Krakowa, ja z Krakowa, daleko do siebie nie mamy".

W jej głowie gonitwa myśli: czy ona jeszcze jest atrakcyjna? Czy zaprosić go do domu? Coś ugotować? Żadnego: nie wypada, a co jeżeli on mnie skrzywdzi albo oszuka.

Zofia: - A potem kupiłam w internecie halkę.

Halka była nowoczesna. Nie taka jak dawnej, że zakładało się ją tylko pod spódnicę. Nowoczesna, czyli na ramiączkach, do połowy uda. Jedwabna (za tę cenę to z pewnością nie z prawdziwego jedwabiu), w kolorze liliowym tudzież wrzosowym. Ozdobiona koronką. Zakrywa nie za dużo, ale zasłania w sam raz. No, może tylko piersi z boków się wymykają, bo taka halka to nie stanik - biustu do kupy nie zbierze.

Z tą halką (przyjaciółka już ją odebrała) Zofia idzie do Jagody.

- Taką sobie kupiłam.

Jagoda znów oczy taaakie. Ale milczy.

- Podoba ci się?

- Yhy.

- Zaprosił mnie do siebie.

- Chyba oszalałaś?!

- Dlaczego mam nie iść?

- A jak zasłabniesz, to co wtedy? A jak dostaniesz gorączki? A jak będziesz miała krwotok?

- A jak mu umrę w domu? To chciałaś powiedzieć?

Jagoda kręci głową. Ale tak, to chciała powiedzieć.

- Dlaczego nie myślisz o tym, że on może okazać się zboczeńcem albo mordercą? Chyba że na umierające kobiety tacy się nie rzucają, jakoś to wyczuwają, hm? No więc ja żyję, czuję się wyśmienicie. I jak on będzie chciał zobaczyć moją halkę, to mu ją pokażę; w końcu przecież po to ją kupiłam.

Zofia rzuca róż na policzki, tuszuje rzęsy i wychodzi.

Jagoda dzwoni do lekarza mamy i mówi mu o wszystkim. Lekarz pyta tylko, czy mama zostawiła adres tego mężczyzny, czy wzięła leki. Potem odsyła ją do psychoonkologa. Jagoda długo szuka kogoś takiego. Psychoonkologów w Polsce mało. W końcu znajduje gabinet prywatny, jedzie do niego (za taką nieumówioną wizytę, ekspresową, ma zapłacić 250 złotych).

- Co mam robić?

- To znaczy? - chce wiedzieć psychoonkolog.

- No wie pan, to nie jest poważne, żeby mama tak się zachowywała.

- A jak powinna?

- No chyba... Uspokoić się. Czy ja wiem...

- Przykryć się kołdrą i umrzeć?

- Nie!

- To, co ona robi, to jest życie. Życie jej nie zaszkodzi.

A potem psychoonkolog opowiada historię: - Pani po siedemdziesiątce zażyczyła sobie prezent na urodziny (a był maj) - śliczny płaszczyk z prawdziwej skóry. Całe życie o takim marzyła, ale zawsze było na co wydawać pieniądze. Miała czworo dzieci. Pani umierała na raka - powiedzmy, że nowotwór zaawansowany - na szczęście obstawiona lekami tak, że w ogóle bólu nie czuła. Wyglądała kwitnąco. I rodzina zebrała się, żeby przedyskutować zakup tego prezentu. Przecież to nie był płaszczyk z H&M za 200 zł, stylizowany na skórę. To było cudeńko za 3 tysiące. Nikt nic nie mówi, ale każdy ma na końcu języka: ile mama w tym pochodzi? Oczywiście, nie chodziło im o pieniądze. Bo gdyby mama zażyczyła sobie pogrzeb z udziałem orkiestry z filharmonii, to oni by zapłacili każde pieniądze. No ale płaszczyk? Czy zdąży się nim nacieszyć? Zaraz przyjdzie lato. Ale kupili. Mamę kochali. Chociaż mieli poczucie, że to źle wydane pieniądze. Pani dostała płaszczyk. Lato przyszło. Płaszczyk wisiał w szafie. Wyznaczony pani termin śmierci (na sierpień) minął, przyszedł wrzesień, zrobiło się zimno. Pani szafę otworzyła i wskoczyła w płaszczyk. Przechodziła w nim całą jesień i właściwie całą zimę, która była cieplutka. Na wiosnę odwiesiła go z powrotem do szafy. I umarła.

Wieczorem Jagoda puka do pokoju mamy.

- Jak było? - pyta córka.

Zofia - taaakie oczy.

- Straszny cham, niewyżyty - odpowiada w końcu. I śmieje się, aż zaczyna ją boleć brzuch. - Spokojnie, to nie od raka - uspokaja Zofia Jagodę. - Po prostu przepona kompletnie nieużywana.

Doktor Iwona wysyła na Maderę

Do Iwony Filipczak-Bryniarskiej, kierowniczki oddziału medycyny paliatywnej w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie, przychodzą rodziny. Tłumaczy im, że chorzy to bohaterowie pierwszego planu. Chcą jechać na Maderę? Proszę bardzo. Trzeba ich wysłać.

(A co jeżeli choremu się pogorszy? Sprawdzić trzeba wcześniej, czy na tej Maderze jest lekarz, specjalista. A jeżeli chory umrze? Przed wycieczką kupić ubezpieczenie. Taką polisę, w której będzie transport zwłok do kraju. Brzmi strasznie? Teraz to norma. Klient nasz pan).

Bronisław się upija

Dzwonek do drzwi. Barbara poszła otworzyć.

A, koledzy z pracy (z drukarni, Bronisław 40 lat tam przepracował). I jeden sąsiad. I pani zapoznana na spacerach z psem.

Sami swoi.

Zaprowadziła ich do pokoju taty. Byli zdziwieni, że gospodarza nie ma. A nie ma, bo poszedł po adapter. Wczoraj płyty przeglądał i wybrał kilka takich, których chciałby posłuchać. "O, to tańce będą", ucieszyli się goście. "Mądrą ma córkę Bronisław", usłyszała Barbara. A to dlaczego? - zdziwiła się. Bo kiedy umierał przyjaciel pani od spacerów z psem, to jego dzieci nie pozwoliły go odwiedzać. Miał mieć spokój i ciszę. Podobno odwiedziny go męczyły. Wszyscy chodzili po domu na paluszkach. Umarł trzy miesiące przed terminem. I wtedy wszyscy w tym domu szaleli z rozpaczy, że tak szybko.

Na imprezie Bronisława było wino (wytrawne, tak uznała Barbara; wytrawne mniej szkodzi, ponieważ zawiera niewiele cukru). Pięć butelek na osiem osób. Tańce były takie, że po pierwszej w nocy sąsiadka z dołu zaczęła stukać kijem od miotły, żeby w końcu się uspokoili.

Barbara: - Rano sąsiadka zrobiła mi awanturę (wychodziłam do pracy, a ona otworzyła drzwi). Powiedziała: "Jak może pani balować, kiedy ojciec za ścianą umiera?". Nie było sensu tłumaczyć, że to nie ja, że to tata. Krzyczała, że w Polsce to się nie szanuje ani choroby, ani śmierci, ani w ogóle niczego się nie szanuje.

Bronisław otworzył drzwi na klatkę i słuchał, krew go zalewała. Zszedł do sąsiadki. Zapukał i powiedział jej "dzień dobry". Po czym dodał:

- Fuj, fuj, fuj! Straszliwego mam kaca.

Bronisław umarł 2 marca. Trzy miesiące po swoim terminie.

Źródło: http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,138929,18553392,poznalam-mezczyzne-w-internecie-spotykam-sie-z-nim-przeciez.html

Kontrast strony:

Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Informujemy, że od 25 maja 2018 r. stosujemy RODO (Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych), czyli nowe unijne rozporządzenie, które dotyczy ochrony danych osobowych. Prosimy o zapoznanie się z Informacjami dla Pacjenta, które znajdą Państwo w zakładce Dla Pacjenta - Ochrona danych osobowych.